Fundacja im. Bartka Kruczkowskiego

Menu

Pomóż fundacji!

Wpłacając darowiznę na konto Fundacji im. Bartka Kruczkowskiego możliwe jest jej odliczenie od podstawy opodatkowania jako darowiznę na cele statutowe.

Katarzyna Gaj

Byłam pełną życia dwudziestolatką, jak wiele innych dziewcząt. Chodziłam na dyskoteki, biegałam, pracowałam na gospodarstwie ojca. Krótko przed sylwestrem zaczęłam się gorzej czuć. Wymioty, osłabienie, krwawienia z nosa, sztywniejące mięśnie. Zwalałam wszystko na karb przemęczenia. Wcześniej planowałam wspólny wypad z koleżankami na noworoczną imprezę. Tuż przed nią czułam się już tak źle, że zrezygnowałam, wprawiając w osłupienie przyjaciółki. Nie mogły uwierzyć, że ja rezygnuję z „baletów”…

Potem już wszystko potoczyło się jak lawina. Zaczynałam zasypiać (dosłownie) na stojąco… Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to jest śpiączka mocznikowa. Ostatnie niemalże stadium ciężkiej niewydolności nerek.
2.01.1996 r. wieczorem tata zawiózł mnie do najbliższego lekarza. Ten stwierdził, że nie może mi pomóc i odesłał nas do najbliższej stacji pogotowia.
Z opowiadań rodziny wiem, że wyglądałam jak „zombie”… Ślina spływała mi z kącików ust, nie mogłam już mówić i chciało mi się tylko spać.
Lekarz w pogotowiu błyskawicznie mnie zdiagnozował, sugerując mojemu ojcu, by odwiózł mnie do najbliższego „psychiatryka”… Ojciec zaprotestował. Ten, chcąc udowodnić, że ma rację, kazał mi ścisnąć jego palce, które wsunął mi w dłonie. Oczywiście zrobiłam to, burząc jego śmiałą ( i już chyba przez drzwi postawioną) diagnozę. Popisując się dalej swoim profesjonalizmem, stwierdził udar mózgu i nakazał mojemu tacie odwiezienie mnie własnym samochodem na oddział neurologiczny do oddalonego o 25 km szpitala (?!?)…

Dopiero w konińskim szpitalu na oddziale neurologii po wykonaniu podstawowych badań stwierdzono ciężką niewydolność nerek i cukrzycę. Stwierdzono ponadto, że formalnie (z takimi wynikami) nie powinnam być już wśród żywych. ;)
Następnego dnia popołudniu już z właściwym rozpoznaniem zostałam przeniesiona na oddział wewnętrzny, gdzie litrami furosemidu zmuszano moje nerki do wydalenia nadmiaru wody i „przepłukania” organizmu. Oczywiście wtedy już po szeregu badań zapadła decyzja – dializy…
Cały czas wierzyłam, że ktoś dokona jakiegoś cudu i uzdrowi moje nerki. Przecież sikałam…
Niestety, czas pokazał, że na taki cud nie mam co liczyć. Odwiedziłam z moim (jeszcze wtedy chłopakiem, którego poznałam w szpitalu, w którym pracowała jego mama) wielu słynnych bioenergoterapeutów, oczywiście z wiadomym skutkiem.
Jak wspomniałam, do szpitala trafiłam drugiego stycznia 1996 roku, na dwa dni przed swoimi urodzinami. Dwudziestego ósmego stycznia założono mi przetokę. Miałam jeszcze dwa tygodnie „wolnego”, ale już trwały poszukiwania stacji dializ mogącej mnie przyjąć w trybie pilnym. Wtedy było o miejsce naprawdę trudno. Jedynie CZMP w Łodzi zgodziło się mnie przyjąć. Tak zaczął się mój koszmar dializ, który trwał cztery lata.
O przeszczepie nie myślałam wcale… Nie chciałam żyć ze świadomością, iż ktoś musi umrzeć bym ja mogła żyć.
Jak to się stało, że zmieniłam decyzję?
Siódmego lutego 1997 roku ruszył oddział dializ w oddalonej od Konina o 30 km Słupcy. Tam też trafiłam. Lekarze próbowali mnie oczywiście bezskutecznie przekonać do przeszczepu. Co więc sprawiło, że się przełamałam? W 1999 TVP pojawił się serial dokumentalny „Szpital dzieciątka Jezus”. W drugim odcinku przedstawiono historię małżeństwa, które zdecydowało się na przeszczep rodzinny. Dawcą była żona. Jeszcze się serial nie skończył, a ja już pytałam się teściowej, czy by się zgodziła zostać dawcą. Nie wiem, dlaczego nie chciałam pytać o to mojego Roberta. Może nie chciałam go „okaleczać”? Teściowa oczywiście zgodziła się bez wahania.
Pełna nadziei pojechałam na kolejną dializę. Lekarze byli w szoku. ;)
Skąd taka zmiana? Oczywiście wyjaśniłam im to w telegraficznym skrócie. Niestety, jak się okazało, moja teściowa nie mogła zostać dawcą. Dlaczego? Na „dzień dobry” okazało się, że mamy różne grupy krwi. Ja mam A RH+, a teściowa AB RH+… Kiedy wróciłam do domu i powiedziałam jej o tym, zrobiło jej się przykro, że nie może mi pomóc.
Robert wstał i wyjął swój dowód (taki zielony) i sprawdził na ostatniej stronie pieczątkę ze swoją grupą krwi. Spojrzał się na mnie i już wiedziałam, co on kombinuje.
Na następną dializę pojechaliśmy razem. Pani Ordynator zadzwoniła do Poznania do dr Włodarczyka, umawiając nas na spotkanie.
Spotkanie odbyło się w czerwcu 1999 r. Rozpoczął się półroczny okres badań Roberta, mający na celu określenie jego stanu zdrowia. Pobranie narządu nie mogło mu oczywiście w żaden sposób zagrozić, więc lekarze musieli mieć pewność.
Pół roku? – zapytają niektórzy z Was. – Przecież takie badania można zrobić w tydzień lub dwa?!
Oczywiście, że można, ale półroczny okres przygotowań miał też być tym czasem, który da i Robertowi, i lekarzom pewność, że nie jest to decyzja pod wpływem chwili, a której to decyzji później mój mąż nie będzie żałował, (ale on był od samego początku nastawiony, że chce i musi ratować moje zdrowie i życie)

9.12.1999 o godzinie 9:15 rozpoczął się zabieg przeszczepienia Roberta nerki mnie. Był to 99-ty przeszczep w 1999 roku na Oddziale Transplantologii Poznańskiego Szpitala, 9-ty rodzinny i pierwszy małżeński.
Pamiętam, jak dziś… Kiedy obudziłam się po zabiegu (jeszcze na sali operacyjnej) oczywiście pierwsze moje pytanie brzmiało: „Sikam już?”. Oczywiście sikałam ;)
Kolejne pytanie, jakie zadałam – zadałam Robertowi. Leżał obolały na sąsiednim łóżku… Spytałam cichutko, widząc jego wykrzywioną w bólu twarz: „Robert, żałujesz?”.
Nic nie odpowiedział… Myślałam, że jest zły na mnie za ból, jaki przeżywa w tym momencie i że żałuje… Chciało mi się płakać… Później okazało się, że po prostu nie dosłyszał mojego pytania… To ja mówiłam za cicho.
Kilka dni później powiedział mi, że to było dla niego najpiękniejsze doświadczenie w jego życiu.
Dziewięć miesięcy po przeszczepie okazało się, że jestem w ciąży. Dziś mam zdrowego syna.
Ma prawie dwanaście lat. Daliśmy mu na imię Tobiasz Zbigniew – Zbigniew na cześć dr Zbigniewa Włodarczyka.
Pech chciał, że po pięciu i pół roku nerka Roberta przestała działać… Była zdrowa i silna, ale przez czyjąś niewiedzę i głupotę… Ale to temat na inną opowieść.
Dziś jestem po drugim przeszczepie. Po kolejnych dwóch latach dializ dostałam kolejną szansę. Biorca, który miał dostać tę nerkę został „odsunięty” z powodu przeziębienia. Ja byłam biorcą „rezerwowym”.
Nerka czekała w Szczecinie. Karetka, którą jechałam na przeszczep (450 km) pokonała tą trasę w 3h 15min!
Kierowca i sanitariusz życzyli mi powodzenia i obiecali trzymać za mnie kciuki. W nocy z 16 na 17.05.2007 r. dostałam od losu kolejną szansę. Nauczona doświadczeniem nie pozwolę jej już nikomu zmarnować.
A mój „JednoNerki Badyta” ?
Czuje się świetnie…

Gdy ktoś pyta go, czy czuje, że brakuje mu jednej nerki, on zazwyczaj odpowiada pytaniem:
- „A czy Ty czujesz, że nie masz wyrostka robaczkowego?”
Sam dziś niejednokrotnie powtarza, że żałuje… Że nerka nie chce mu odrosnąć, bo wtedy znów mógłby w razie potrzeby mi ją ofiarować. Na szczęście nie musi ;) …
Mimo to zapisał się na listę potencjalnych dawców szpiku kostnego. Jak sam mawia, ma jeszcze wiele rzeczy, którymi się może podzielić, zarówno teraz jak i po przejściu na drugą stronę „tęczowego mostu”.
Staramy się, jak możemy i gdzie możemy prowokować ludzi do refleksji na temat świadomego dawstwa tkanek i narządów.

Na koniec pozostaje mi GORĄCO i SERDECZNIE podziękować wszystkim, którzy przyczynili się zarówno za pierwszym jak i drugim razem do mojego szczęścia. Prof. dr Zbigniewowi Włodarczykowi, dr Ostrowskiemu, anestezjologom, pielęgniarkom i wszystkim, których nie poznałam z imienia i nazwiska, a których rola jest nie do pominięcia.
To dzięki Wam dziś jestem ze swoją rodziną.
DZIĘKUJĘ Wam za życie.

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
34 0.061499834060669